Wszystkich Świętych to dzień, w którym wspominamy członków rodziny, których już z nami nie ma.
Wielu ludzi, nawet tych, którzy nie są entuzjastami motoryzacji uważa, że samochód jest jak członek rodziny. W końcu to często razem z nim przeżywamy najważniejsze chwile naszego życia – przeprowadzki, wakacje, podróże, miłości i tragedie.
Szczególnie starsza część społeczeństwa ma wyjątkowy stosunek do swoich 4 kółek, bo pamięta, że w czasach głębokiej komuny posiadanie samochodu to był przywilej i gdy już udało się załatwić swój samochód, to trzeba było o niego wyjątkowo dbać, bo zdobycie kolejnego byłoby wyjątkowo trudne, lub nawet niemożliwe.
Ja oczywiście należę do młodszej części społeczeństwa, więc nie miałem szansy doświadczyć czasów, w których posiadanie auta było przywilejem. Mimo tego, wszystkie samochody, które przewinęły się przez ręce mojej rodziny darzę szczególnym uczuciem, bo kojarzą mi się z prostszym światem, który przez lata musiał ustąpić ostrym krawędziom dorosłego życia.
Pięknie napisane… szkoda tylko, że nadal czuję się, jakbym pominął samouczek. Mniejsza z tym – chciałbym poświęcić chwilę czterokołowym członkom mojej rodziny, których już z nami nie ma.
Fiat 126p FL z 1984
Będę szczery – średnio to auto pamiętam. Było to pierwsze auto mojego taty kupione pod koniec lat 90’, a jednocześnie pierwszy samochód po stronie jego rodziny w ogóle.
Ten czerwony Maluszek woził mojego tatę i mamę, a potem przez krótką również chwilę mnie do roku 2000, w którym oddaliśmy go wujkowi. I tutaj historia się urywa, bo chwilę później został skradziony. Szczerze mówiąc nie wiem, kto miałby kraść malucha na początku lat 2000, ale co tam.
Niestety nie mam z nim wielu wspomnień, bo byłem za mały, by mieć odpowiednio wykreowaną pamięć, ale ciągle majaczy mi w głowie jak Fiacik stoi dumnie pod blokiem wujka wybijając się swoim czerwonym kolorem na tle szarego osiedla.
Ford Escort Bolero 2 kombi z roku 2000
Po Maluchu tata kupił Escorta – to auto już było kupione bezpośrednio w salonie. Myślę, że dla taty musiało to być wyjątkowe uczucie, mogąc wyjechać na ulicę swoim nowym, błyszczącym autem. Wszak to on był osobą, która czuła zapach nowego samochodu, mogła zasiąść w nowym fotelu kierowcy i zobaczyć jak licznik przebiegu powoli pokazuje pierwsze kilometry pokonane srebrnym Fordem Escortem Bolero 2 Kombi.
I tak, to prawda – to była jedna z ostatnich partii tego modelu, podobno budowany już na częściach, które zostały niewykorzystane na magazynie. Nie wiem – gdy tata odbierał ten samochód miałem ledwo 2 latka. Faktem jest, że Escort zawsze był dla mnie wyjątkowy. Miał wielkie szyby i wydawał mi się ogromny, gdy czubek mojej głowy ledwo sięgał do linii klamek. Owszem, w miarę upływu lat i przejechanych kilometrów ten samochód tracił swój blask, ale dla mnie zawsze był tym Escortem. Escortem mojego taty. Escortem, który dzielnie woził mnie, mamę i tatę na wakacje nad morze. Escortem, który zawsze stał na parkingu niedaleko i którego uważałem za coś, co jest stałe i zawsze będzie – który będzie na mnie czekał, aż sam zdam prawo jazdy i będę w stanie sam usiąść za kierownicą, włożyć panel z oryginalnego radia Forda, przekręcić kluczyk i poczuć się chociaż trochę jak mój tata, gdy odbierał ten samochód w salonie.
Niestety nigdy do tego nie doszło – po 12 latach eksploatacji tata podjął decyzję o sprzedaży Escorta, bo zaczął pokazywać swój wiek i mocno zwiększyła się ilość awarii. Decyzja bardzo logiczna, ale bez niego poczułem się jak bez przyjaciela. Co prawda mieliśmy już wtedy Lagunę, ale to nie było to samo…
Daewoo Tico z roku 2000
Bordowe Tico to auto, które odbierałem z moją babcią (od strony mamy) w salonie Daewoo. Podobno. Nie pamiętam – miałem wtedy 3 latka. Cudowny to był samochód, szczególnie wybitna była charakterystyczna dla Tico tapicerka, którą obecnie żartobliwie nazywam “wyrzyganym witrażem”.
Był nawet taki moment, gdy bardzo chciałem to Tico jako swój samochodzik – w końcu jeździła nim babcia, a potem należało do mamy, więc to musiało być dobre autko. Niestety historia tego auta jest mniej wesoła, niż w przypadku Escorta – wpadliśmy nim do rowu. Ale nic się stało – zostało poskładane w całość i z powrotem zaparkowało pod blokiem. Niestety po tym incydencie mama straciła miłość do “Tikacza” i przestała nim jeździć. Po mniej-więcej roku postoju samochodzik ten wylądował na złomie, a moje marzenie o przerobieniu go na pick-upa-terenówkę (byłem dziwnym dzieckiem, okej?) pozostało tylko kolejną myślą, która pojawia się w mojej głowie na hasło “Daewoo Tico”.
Citroen Saxo z roku 1996
Przechodzimy do mojego pierwszego auta. Szczerze mówiąc auta, którego nie powinienem był kupować, bo od samego początku były z nim problemy. No nic – kochałem ten samochodzik całym sercem, nawet gdy wiedziałem, że za chwilę pójdzie na złom.
Wiecie jak to jest – pierwsze auto często kupowane jest sercem, nie rozumem – z myślą, że można tyle zwiedzać i tyle zobaczyć. A potem często następuje zderzenie z rzeczywistością i kosztami utrzymania czterech kółek. No nic to – dla mnie przez 5 lat Saxo oznaczało wolność, nawet jeśli ten samochód więcej stał niż jeździł, a jakakolwiek dłuższa podróż była odradzana przez mechaników, bo nie było wiadomo, która część puści najpierw.
Inna rzecz, że przez te 5 lat Saxo stało się swego rodzaju memem. Autem, przez które byłem nazywanym nekromantą wysokiego poziomu, bo tyle razy wskrzeszać trupa to trzeba potrafić. Ten niebieski kartonik był jasno kojarzony ze mną – był niewielki, żwawy i posiadał “charakter”. A w każdym razie tak to lubiłem nazywać, bo tak naprawdę ten “charakter” powinienem raczej rozumieć jako “daj mi spokój człowieku, już swoje wycierpiałem”, co Saxo dało mi jasno do zrozumienia, gdy zatarło silnik. Oczywiście, że wsadziłem nowy i jeździłem dalej, mimo że było to grubo bez sensu. Ani bez sensu finansowego, ani żadnego.
No ale jazda shitboxem miała swoje zalety – na przykład nie bałem się… właściwie o nic – bo co może się zepsuć, jak wszystko jest zepsute? No właśnie – więc Saxo już potem nie miało taryfy ulgowej – używałem go jako “rajdówki”, przelatując na pełnym gazie przez leśnie ścieżki i wąskie mosty, służyło też jako deskorolka, bo raz czy dwa miało okazję poczuć pod kołami chłodny marmur skateparku. Tak – Saxo to było auto jedyne w swoim rodzaju. I mam nadzieję, że tak zostanie.
Sabbath Of Senses - Volkswagen Type 1
Człowiek to wrażliwa istota jest.
Postrzega, podziwia, przeżywa.
Wiecie, co postrzegałam i podziwiałam, kiedy byłam dzieckiem?
SAMOCHODY!
Nie pamiętam wielu rzeczy z dzieciństwa, ale auta, które stały na parkingu przed moim blokiem kiedy miałam kilka latek pamiętam doskonale.
Pamiętam, jakim fenomenem była stara Zastava, którą sąsiad odpalał na korbkę. Pamiętam samochody rodziców moich znajomych, choć nazwiska i twarze już dawno odeszły w zapomnienie. Pamiętam nawet ulubione resoraki – nie tylko te moje, ale też te, które należały do moich kolegów. Ale najlepiej… najlepiej pamiętam pierwszy samochód moich rodziców.
Kiedy byłam małym kartofelkiem, mój ojciec jeździł Volkswagenem. Powiadam Wam, za komuny to było COŚ!
Klasyczny nawet wtedy Volkswagen typ 1, zwany u nas pieszczotliwie „Käfer”, czyli żuczkiem, był dla mnie więcej, niż samochodem. Piękny, surowy dźwięk boksera pod krągłą dupką pamiętam do dziś.
Wyłożona czerwonym pluszem skrzynia stanowiąca dostępny od wewnątrz bagażnik była dla mnie miejscem, w którym ukrywałam się przed złem całego świata. O przepisach nakazujących dzieciom jeździć w jakichś fotelikach nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Ja jeździłam w skrzyni!
Najbardziej interesujące w naszym żuczku w kolorze kości słoniowej były zderzaki. Piękne, chromowane, „na bogato”. Tylne z charakterystycznymi łukami, które służyły mi za „siedzonko”. Przez wiele lat nie potrafiłam znaleźć drugiego garbusa z takimi zderzakami i dopiero wiele, wiele lat później, już z moim synem – aktualnie głównym Twórcą tego zacnego bloga odkryliśmy, że była to wersja produkowana na rynek amerykański.
Skąd amerykański Garbus w komunistycznej Polsce? Pojęcia nie mam, ale na wiele lat stał się ot dla mnie symbolem samochodu idealnego. Może nie najszybszego, może nawet nie najwygodniejszego, ale najpiękniejszego na pewno.
I odmawiam uznania go za samochód upadły. Na pewno jeździ gdzieś za tęczowym wiaduktem.
Michał Kokot - Fiat Cinquecento z roku 1996
Cienias to jedyne moje auto, które szczerze miało duszę, gdyż potrafiło wpłynąć na moje życie i wzbudzić emocje. Przede wszystkim, samochód dostałem zanim zdałem egzamin na prawo jazdy, dzięki czemu od samego początku stał się dla mnie ogromną motywacją, gdyż przez miesiąc bądź dwa mogłem go tylko podziwiać na parkingu i ewentualnie zająć się ubytkami lakieru. Finalnie, gdy prawko udało mi się zdać mogłem wsiąść do tego gruza za 1300zł i jechać nim bez obawy, że zahaczę śmietnik, czy jakieś drzewo. W kontekście animizacji samochodu zabrzmi to potwornie, lecz i tak był przeznaczony tylko na rok, aż nie nauczę się w pełni jeździć. Mógłbym się na to auto denerwować, gdyż wypijał trzy litry oleju na miesiąc, lecz w tamtych czasach litr oleju mineralnego kosztował mniej więcej tyle, co czekolada znanej fioletowej marki z krową. (Psst, producenci, możecie sprawić, żeby ten opis był bardziej szczegółowy, gdzie mogę wysłać numer konta?) Wracając. Cienias nie przetrwał roku. Po pół roku diagnosta wykorzystał swojego asa z rękawa, zapraszając mnie pod samochód. Okazało się, że Cienias wypluł swój wydech i siadł tyłkiem na ziemi. Problem w tym, że wydech wypluł nie na mocowaniu za tylną osią, tylko przy samym silniku. Po szybkiej kalkulacji kosztów wyszło, że koszty naprawy to więcej niż wspomniane wcześniej 1300zł. Rozwiązanie było jedno, Cienias poczuł się pociągiem i opuścił stację diagnostyczną w kierunku stacji demontażu pojazdów. Istnieją pewne okoliczności, które nie pozwalają mi podzielić się z Wami pełnymi szczegółami, lecz SDP opuściłem z mózgiem Cieniasa, a dokładniej z jego akumulatorem, w końcu, tak jak mózg, wysyła prąd do reszty ciała.
Czy samochody mają duszę?
Myślę, że nie. Ale dla nas, entuzjastów motoryzacji, są wyjątkowe i często mamy wrażenie, że mają zdolność odczuwania emocji lub, że są w stanie w jakiś pokrętny sposób informować nas że coś jest nie tak.
Jeśli jednak mają duszę – chciałbym, żeby dzięki temu wpisowi pamięć o wymienionych tu samochodach pozostała. Możecie również dopisać swoje samochody w komentarzach – dzięki temu wyjątkowe dla Was samochody również pozostaną zapamiętane.
A to istotne, by pamiętać – wedle meksykańskiej tradycji “Día de Muertos” dusze naszych krewnych żyją tak długo, jak pamięć o nich nie zginęła. I chciałbym myśleć, że w zaświatach jest również miejsce dla samochodów, które dzięki temu mogą pyrkać sobie po drogach i cieszyć się z dróg równych jak nigdzie na Ziemi.
I nawet jeśli zaświaty dla samochodów nie istnieją – chciałbym, żebyście nigdy nie zapomnieli, jak ważne dla Was były auta, w których spędziliście dzieciństwo lub te, które kupiliście sami, próbując w ten sposób spełnić swoje marzenie. Albo nawet zwykłe daily, dzięki którym mogliście dojechać do pracy. Wszystkie te samochody są ważne. I szkoda byłoby o nich zapomnieć.