Grono samochodów zdolnych przekroczyć 300 mil na godzinę to bardzo elitarny klub, jest w nim dosłownie garstka mocno limitowanych hipersamochodów. Więc, o to szybki tekst o szybkich furach.
Wiem, że rekordzistom w temacie rekordów prędkości poświęciłem już dużo uwagi, były listy, felietony i wizyty na wystawach, ale gdy świat dostarcza tematów, to aż szkoda o nich nie napisać. Widzicie, sprawa wygląda tak: tak, jak my ludzie zaczęliśmy się przemieszczać tak chcieliśmy to robić, szybciej, lepiej i bardziej efektywnie. Optymalnie również taniej.
Na początku były konie.
Gdy przez rozwój cywilizacji powstała potrzeba pokonywania długich dystansów szybko stało się jasne, że bieganie jest mało efektywne i przede wszystkim zajmuje strasznie dużo czasu. Zaczęto więc kombinować, w Indiach i Afryce na topie była jazda na słoniu, z kolei w Europie i Ameryce, stylowym było podróżować konno. Problem w tym, że było to niezbyt wygodne, brudne i powodowało sporą wrażliwość na warunki atmosferyczne. Po za tym żaden arystokrata nie chce galopować w zimnie będąc mokrym, Pf, to dla plebsu i parobków. No więc dorożki, karoce i inne zadaszone wozy ciągnięte przez konie były oznaką bogactwa i splendoru.
Potem zaczęliśmy kombinować.
Trochę jak koń pod górkę szczerze powiedzieć. Pierwszy pojazd parowy został skonstruowany przez Josepha Cugnota, służył on za ciągnik artyleryjski armii francuskiej. Tylko, że tego jeszcze nie można było nazwać samochodem. Pierwsze ustrojstwo, które można było nazwać samochodem to Benz Patent-Motorwagen Nummer 1. Cóż, Karl Benz, jak to na niemca przystało, nie wysilił się specjalnie by nazwa była kreatywna. Kolejnym bardzo istotnym przełomem było pierwsze auto dla ludu. Nie Volkswagen, na to jest za wcześnie. Chodzi o Forda Model T, czyli pierwszy masowo produkowany samochód.
A potem było z górki.
Gdy bycie zmotoryzowanym zaczęło zataczać coraz szersze kręgi, by się wyróżnić nie wystarczył automobil. Trzeba się było pokazać! Uderzyć wszystkich biedaków swoim bogactwem, Ford Model T przestał wystarczać. Wtedy najłatwiejszym sposobem dla marki by się wykazać były wyścigi. Światowa śmietanka zaczęła więc szukać najszybszych, najlepszych, najwspanialszych i najdroższych aut, takich jak Bugatti Type 35 czy później Ferrari 166 S. I wtedy zaczęła się wojna o prędkość maksymalną. 120 czy 155 mil na godzinę zaczęło być mało ciekawe. I w latach 80’ XX w. zaczęto mocno walczyć z prędkościami powyżej 200 mil na godzinę. Na początku XXI w. zmieniły się możliwości technologiczne i tym razem bariera 300 mil na godzinę stanęła okoniem.
Do czasu.
Pierwszym autem zdolnym przebić 300 mil na godzinę było Bugatti Chiron 300+, miał ono poczwórnie doładowany silnik W16 o pojemności ośmiu litrów i mocy zatrważających 1500 KM, to 10 razy więcej niż Laguna, którą jeździłem! Następny w kolejce: SSC Tuatara, silnik prawie dwa razy mniejszy, bo tylko V8 i pojemność 5.9l i tylko dwie turbosprężarki, za to mocy więcej. 1750 KM by być precyzyjnym, to ponad 23 razy więcej niż wcześniej opisywane Citigo! Tymczasem, wczoraj, bo 15 grudnia do gry dołączył Hennessey Venom F5, gdzie silnik to 6.6l V8 (co ciekawe, bazowane na LS7 z Chevroleta Corvette) z dwoma turbo o mocy, trzymajcie kapelusze, 1817 KM. Skończyły mi się porównania. To jest jakiś kosmos. A Koenigsegg twierdzi, że Jesko Absolut jest w stanie dołączyć do tego grona. Będzie ciekawie.